Wózek

Hania też nie płakała ani nie stawiała pytań. Przyzwyczaiła się do tego, że „trzeba uciekać”. Nad łąkami kłębiły się mgły. Drogą przejeżdżały furmanki, czasem pełne wyszabrowanych z miasta rzeczy, czasem puste. Do tych Paulina machała bezradnie, chcąc przybyć jak najszybciej do miasteczka, gdzie podobno zorganizowano pomoc dla uchodźców. Ale chłopi zacinali batem konie i odjeżdżali kłusem. Pokazywała na migi staruszkę i dziecko, ale wołali nieodmiennie: „Szkoda koni” i znikali w oddali. Paulina szła ponuro, otaczając ramieniem matkę i prowadząc dziecko za rękę. Wahała się, czy pytać o drogę do siedziby RGO. Kusił talerz gorącej zupy, ale mógł ją ktoś poznać, wydać. W końcu zadecydowała, że to ostateczność, że trzeba sobie radzić samej, może wynająć jakąś izdebkę u chłopa, kierować się tam, gdzie jest mała szansa spotkania ludzi bywających w teatrze.

Ukazały się wreszcie pierwsze brzydkie domki Nadarzyna, w których ongiś mieszkała ludność żydowska, zamieniona w słup czarnego dymu jak ten, który wisiał teraz nad Warszawą. Jedne domy były zabite deskami, walące się, puste, w innych już się rozgościli „aryjscy” mieszkańcy. Na rynku miasteczka roił się tłum ludzi. Jedni rozpytywali o jakieś schronienie, inni sprzedawali ciuchy, które udało im się ocalić, jeszcze inni szukali znajomych. Chłopi siedzieli na kozłach swoich furmanek, kurząc machorkę i albo wyprzedawali resztę jarzyn i owoców zwiezionych na targ, albo – częściej – przebierali z grymasem niechęci proponowane im przedmioty, ubranie, bieliznę, biżuterię, za które oferowali śmiesznie niskie ceny.

1 komentarze:

 

Flickr Photostream

Twitter Updates

Meet The Author